Jak wiecie, dwa miesiące temu życie wyrzuciło mnie na brzeg malutkiej mieściny w północnych Włoszech gdzie tymczasowo urządziłam swoją bazę kontroli nad światem. Stąd planuję podróże, piszę bloga i zdobywam inspiracje na każdy kolejny dzień. Korzystam również z możliwości jakie oferuje mi słoneczna nawet w listopadzie Italia – odwiedzam producentów win, uczestniczę w winiarskich eventach, których jest tutaj mnóstwo, zapisałam się na kurs sommelierski w Padwie, który od dawna chciałam zrobić, ale czasowa jak i logistyczna organizacja pracy w Polsce i cotygodniowych dojazdów do Włoch graniczyła z cudem. (Północne Włochy – gdzie zjeść?)
Poznaję tutejszą kuchnię i wina od podszewki, co uważam za doświadczenie bezcenne. Odwiedzam kawiarnie, bary i restauracje, z których piszę recenzje, mając ogromną nadzieję, że kiedyś zaglądniecie do miejsc, które polecam – mimo, a może właśnie dlatego, że większość jest nieturystyczna i nie po drodze.
Dzisiaj zabiorę Was do kawiarni, która mogłoby stać się moją ulubioną, gdyby nie mentalność tutejszej ludności, która choć w Armanim i Versace zakorzeniona w konserwatywnej, wścibskiej i nietolerancyjnej rzeczywistości wydostać się z niej nie potrafi. Stosunkowo nowy lokal w mieście, w klimacie glamour, z elementami drewna. Styl, którego w Warszawie i we Wrocławiu mamy już dawno po dziurki w nosie, tutaj robi furorę. Ciekawy koncept, któremu trzeba przyklasnąć. Rano przychodzimy na rogalika i cappuccino, po 11.00 na espresso i tramezzino, ale tylko jedno, bo od 12.00 rozpoczynają się lunche. Jeśli obiad jedliśmy w domu to około 15.00 wpadamy tutaj na kolejne espresso, a jeśli rozmowa przy kawie się przedłuży, nie ma po co wstawać od stołu, bo za chwilę rozpocznie się spritz time, happy hour i włoskie preludium do kolacji zwane aperitifem. Od 20.00 lokal zamienia się pełnowymiarową restaurację i jeśli tylko nie masz dość – nie wychodź – bo po 22.00 zbiera się tutaj cream de la cream by z drinkiem w dłoni celebrować koniec pięknego dnia wśród dynamicznych dźwięków basów wydobywających się z ogromnych głośników, które wcześniej umknęły mojej uwadze.
Wchodzisz więc do takiego miejsca ubrana co najmniej przeciętnie i jeśli tylko odezwiesz się w języku angielskim oczu z Ciebie nie spuszczą do wieczora. W kraju, który przyjmuje największą liczbę uchodźców w Europie, w którym dzielnice wielkich miast opanowane są przez Chińczyków, Marokańczyków i Arabów. Otóż to – to co się dzieje w miastach mało ma wspólnego z włoską peryferią, która zakapierzałym snobem stoi. I zaraz mi powiecie, ale jak to? W kraju, który słynie z otwartości, z uśmiechów, podrywaczy, rubensowskich brunetek i Antonio fa caldo? Otóż północne Włochy, niech wam się z żadnym fa caldo nie kojarzą. Na studiach spędziłam rok w Turynie i moje wrażenia były identyczne – na potrzeby dowodowe odgrzebałam nawet jedną z moich pierwszych publikacji na temat Włoch – przeszło 10 lat temu. Zdecydowanie nie jest to miejsce, w którym łatwo nawiązać przyjaźń, każdy jest tu jakoś sam dla siebie, choć ostatecznej dezaprobaty dla czynności niecodziennych – jak na przykład moje robienie zdjęć w restauracjach – nie ukrywa. Z tymi zdjęciami to też jest zawsze cyrk. Spojrzenia są często tak wymowne, że człowiek pyta o pozwolenie zrobienia zdjęcia potrawy zakupionej przez zarobione przez siebie (ok, nie będzie, przez męża) pieniądze. Muszę nagrać ich twarze, gdy robię filmiki na instastory – padniecie ze śmiechu.
Wracając do Adriano, bo tak nazywa się kawiarnio-barowa-restauracjaipubwjednym warto tutaj zajrzeć chociażby dla ich rogalików. Klasyczne, wyśmienite, lekko ciągnące się, wilgotne w środku i chrupiące z zewnątrz croissanty to wzór do naśladowania. Lepsze jadłam tylko w Mediolanie w czasach, gdy instagram jeszcze nie istniał, przepadła więc nazwa i dowody rzeczowe w postaci zdjęć.
Oprócz rogalików w całodniowej ofercie są różnego rodzaju bułki z ciasta francuskiego (moja ulubiona to ta z jabłkiem), ciasta i ciasteczka pieczone na miejscu.
Wiele razy pokazywałam Wam tramezzino – kanapkę z białej, miękkiej pszennej bułki na bazie majonezu. W Wenecji Euganejskiej jest to przekąska regionalna, każdy zna, każdy lubi. Najlepiej komponują się ze kolorowym Spritzem, którego zamówienie zaraz po śniadaniu jest sprawą zupełnie naturalną.
Bufet lunchowy i aperitif to już tylko fantazja kucharza. Można znaleźć tu pory i kalafior w panierce z bułki tartej, pomidory zapiekane z parmezanem, ryż, puddingi z groszku, a nawet fasolkę w sosie pomidorowym, bo przecież nie po bretońsku. Do tego zawsze jest deser – w postaci panna coty, sezonowych ciast (teraz w okresie Świąt Bożego Narodzenia niezmordowanie podają codziennie panettone). Ceny są zachęcające – za 10 euro można się najeść, a nawet wypić kieliszek wina i inny dowolny napój, oraz kawę na zakończenie. Pisałam Niejednokrotnie pisałam Wam o okolicznych lunchach – zazwyczaj były ciut droższe.
Właściciele z pewnością stawiają na jakość. Potwierdza to imponujący wybór win, również tych na kieliszki. Mam na myśli nie tylko Bellavistę dumnie prężącą szyję na wystawie, ale także ciekawy wybór regionalnych apelacji: Prosecco (w tym Prosecco ekologiczne), Soave i Valpolicellę.
Podsumowując mój wywód, jeśli zboczycie z turystycznego szlaku Jesolo-Wenecja-Padwa wpadnijcie na kulturoznawczy dzień do Adriano: zjedzcie śniadanie, zaczerpnijcie powietrza, rozejrzyjcie się dookoła, wypijcie parę Spritzów. Buon apettito e salute!
Przypominam również, że wszystkie moje gastronomiczne i enogastronomiczne wojaże możecie śledzić na INSTAstory, a wkrótce również na moim winiarskim kanale YOUTUBE 🙂 Cieszę się strasznie, bo to całkiem nowe wyzwanie!
Pozdrawiam i życzę samych pyszności,
Agnieszka