Choć osobiście nie szaleję za pikantnymi, mocno przyprawionymi potrawami i gdy mam do wyboru indyjskie zawsze wybieram włoskie, to jednak będąc w Indiach chciałam koniecznie spróbować wszystkich mniej lub bardziej tradycyjnych dań. Szalenie tani i różnorodny jest indyjski street food, pod warunkiem, że traficie do poleconego/sprawdzonego miejsca. Mi na szczęście się udało, i w każdym przydrożnym stanowisku samozwańczego kucharza jadłam smacznie i ciekawie. Parę wspomnień z Indii możecie zobaczyć na filmie, poniżej przeczytacie relację z najlepszej indyjskiej restauracji w mieście Bharuch, założonej przez właściciela kotła z zupą przypinanego do roweru. INDYJSKA KUCHNIA – VLOG Z PODRÓŻY
Restauracja Khodiyar Kathyawadi Dhaaba – jak cudownie to brzmi
Na kolację wybraliśmy się do restauracji Khodiyar Kathyawadi Dhaaba, uchodzącej za najlepszą w Bharuch i polecaną przez znajomych Hindusów. Zaciekawiła mnie historia tego miejsca. Właściciel jeszcze trzy lata temu gotował i sprzedawał jedzenie na ulicy, a gdy tłumy smakoszów zaczęły blokować drogę w porze lunchu, postanowił w tym samym miejscu wynająć lokal i urządzić najlepszą restaurację w mieście, z tanią, smaczną kuchnią. Kolejny przykład na to, ze jeśli naprawdę coś kochamy to wszystko jest możliwe, a ciężka praca i pasja równa się sukces.
Khodiyar Kathyawadi Dhaaba serwują tylko dania wegetariańskie, wiec zdziwiło mnie ogromne akwarium ustawione na środku sali, bardzo oryginalny jak na Indie element wystroju wnętrza. W piątkowy wieczór lokal był pełny, ale byliśmy jedynymi białymi gośćmi, w dodatku z niemowlakiem, więc właściciel szybko poprzesadzał innych, aby znaleźć nam miejsce.
Na początek podano lassi, jogurt wymieszany z wodą, lodem i przyprawami przypominający polską maślankę oraz zastawiono stół warzywnymi przekąskami, przyprawami, tajemniczym marynatami i dipami nieznanej nam maści. Na metalowych talerzach w ekspresowym tempie pojawił się chrupiący, cieniutki chlebek papadum. W miseczkach podano surowe pomidory, ogórki, papryczki chili, rzepę, marchewki, buraki, różnego rodzaje nasiona. Warto wiedzieć, że Hindusi zajadają się surową cebulą, którą z przyjemnością podgryzają podczas posiłków.
W menu nie było nic co kosztowałoby więcej niż 120 rupii (8 pln), więc mogliśmy poszaleć. Zamówiliśmy talerz pszennych placków chapati i roti, oraz mix różnych dań, żeby skosztować jak najwięcej. Dipy były bardzo aromatyczne, z dodatkiem chili, curry, o wyrazistym smaku, mniej lub bardziej pikantne. Polecam jogurtowy z dodatkiem chili, mięty i kolendry, na pewno każdego zaskoczy intrygujący smak. Dumą północnych Indii są pikle przyrządzane z warzyw i owoców, z dodatkiem syropu cukrowego i przypraw, marynowane w oleju arachidowym ( będąc w Indiach koniecznie spróbujcie pikli amla oraz gunda). Nie sądziłam, że mango czy limonkę można przełknąć w polaczeniu z czosnkiem i chili. Delikatne, włoskie podniebienie mojego męża wyło z rozpaczy, ale grzecznie próbował wszystkiego.
Na talerze nałożono nam różne kolorowe mikstury, a my z przyjemnością maczaliśmy w nich na przemian maślane roti i chapati próbując rozgryźć jak je przyrządzono. Najbardziej smakowało mi paneer butter masala, czyli aromatyczny, lekko pikantny na końcu, gęsty pomidorowy sos z dodatkiem kawałków sera. Przepyszne okazało się również kitchari, ryż z dodatkiem warzyw, żółtej fasoli mung, kurkumy, klarowanego masła i przypraw. W delikatnej wersji, pałaszował go również ze smakiem 8 miesięczny Andreas. Kolejny hit tego wieczoru to baingan ka bharta choć trudno jest odgadnąć, że głównym składnikiem tego dania są grillowane bakłażany. Zdyskwalifikowaliśmy sałatkę cebulową oraz mix zielonych warzyw za ilość przypraw oraz chili, które wypalało nam wnętrzności.
To co nie za bardzo nam się podobało, a już zwłaszcza Daniele, który z dumą głosi, że Włosi jako jedyny kraj na świecie kładzie nacisk na rozróżnianie smaków w kuchni i nigdy nie zhańbił się jedzeniem ciasta do kawy, to fakt, że desery podano nam w trakcie głównego posiłku. Oczywiście mogliśmy poczekać z ich degustacją aż do końca, ale ciężko było odmówić znajomym Hindusom, którzy co chwila nalegali byśmy skosztowali troszkę tego i owego. Tak wiec pomiędzy jednym kęsem ryżu a drugim spróbowaliśmy gajar halwa – marchewkowy pudding przygotowywany na mleku, churma ladoo – słodkie kulki z dodatkiem ciecierzycy oraz gulab jmun – miękkie smażone pączusie moczone w kardamonowym syropie, ktore już dobrze znaliśmy z poprzednich restauracji. Indyjskie desery są przynajmniej dwa razy słodsze niż nasze, ale to jeszcze nie był koniec. Na dokładkę dostaliśmy srikhand, jogurtowy, pachnący kardamonem deser na bazie mango oraz sweet roti z nadzieniem z żółtej fasolki mung. Wszystko popijaliśmy maślanką, ochoczo dolewaną przez kelnerów. Jak wszystko co dobre także nasza indyjska uczta dobiegła końca.
Choć kuchni indyjskiej zarzuca się monotonię ze względu na podobieństwo dań, to miejsce okazało się pozytywnym zaskoczeniem, każde danie miało swój charakter, a mynie nudziliśmy się ani chwili i z przyjemnością odkrywaliśmy nowe smaki. Wbrew pozorom czuliśmy się lekko i syto, humor poprawił nam jeszcze bardziej rachunek, który opiewał na cale 700 rupii, czyli około 40 pln za dwie osoby. Oby jak najwięcej takich restauracji! Do Khodiyar Kathyawadi Dhaba na pewno wrócimy, a i Was zachęcamy do odwiedzin podczas najbliższej podroży do Indii.
Złoty widelec 9/10
Bhagvati Enclave Building, Opposite Goverdhan Hospital, Bholav, Bharuch, Gujarat 392002, Indie
*tekst powstał w oparciu o wpis opublikowany na blogu 5 marca 2016 r.