W Va bene bywało różnie. Raz pod wozem, raz na wozie, ale zawsze za pan brat z włoskimi, bliskimi memu sercu trendami. Chętnie więc znowu się tam wybrałam, żeby zobaczyć co nowego w menu oraz jak spisuje się szef kuchni.
Lokal jest bardzo kameralny i malutki, lekko przygaszone światło stwarza idealną atmosferę do potajemnych konspiracji czy też randkowania. Mnie to wnętrze nie przekonuje, nie lubię gdy sąsiad zagląda w mój telefon, a jeszcze bardziej, gdy muszę uczestniczyć w czymś co subtelnie przypomina wstęp do kopulacji. Jeśli tylko można wybieram więc ogródek.
Na pierwszy ogień zamawiam zupę dnia – serową zupę-krem z dodatkiem pietruszki i gałki muszkatołowej. Gęsta, pachnąca, konkretna zupa. To mi się podoba. Tym razem zabrałam ze sobą bobaska, który z uciechą wcinał szybciej niż ja. Bardzo smaczny i pożywny wstęp. Obsługa była bardzo pomocna i na każdą moją prośbę ( a wiadomo przy dziecku prośby się nie kończą) reagowały ekspresowo i zawsze z uśmiechem. Aż chciałoby się wracać tutaj czym prędzej.
Makaron z pierwszej strony menu pt. Szef kuchni poleca, to spaghetti z pesto, suszony pomidor, czarne oliwki, rukola i krem balsamiczny (29 pln), którego możnaby ze świeczką szukać, a i dobrze, bo przecież co balsamico miałoby robić z pesto. Pseudo-włoski ten makaron, za dużo dodatków, choinkę chcą zrobić z prostego spaghetti. Nie, nie tędy droga. Droga prowadzi przez prostotę, jakość, jedną linię smaku i jak zawsze w przypadku włoskich dań minimalizację składników. Spaghetti z pesto? Już się robi: spaghetti, pesto, oliwa z oliwek. Może byłoby i mniej ciekawiej, nie tak różnorodnie, nie tak bogato, ale na pewno byłoby jak we włoskiej trattorii, a przecież takim mianem chlubi się Va bene.
Kolejna uwaga – na stole nie pojawiła się ani oliwa, ani parmezan. Rozumiem, że parmezan to luksus niesłychany, ale oliwa na stole powinna być, nie tylko do makaronu, ale do sałatki czy też do ryby. Nie jest fajnie prosić o wszystko.
Mimo powyższych uwag muszę przyznać, że oliwki były pyszne, suszone pomidory miały przyjemny wyrazisty smak, rukola świeża i nawet ser choć nikt nie wmówi mi, że to parmezan, czy chociażby grana padano, w sumie nie był zły. Tylko razem się to wszystko jakoś nie splatało w namiętnym uścisku, który powinien cieszyć moje podniebienie. Czegoś zabrakło, albo po prostu makaron był przekombinowany.
Ok zostawmy ten makaron, na dworze jest pięknie, słońce świeci, leniwe popołudnie wręcz zachęca do zarzucenia wszelkich diet i cieszenia się chwilą. Uprzejmie deser poproszę! Marzyłam mi się tarta cytrynowa, ale niestety w danym dniu jej nie było. Za to był mus cytrynowy z malinami, z tartą skórką cytryny i dodatkiem białej czekolady. Wypadałoby go nazwać maślanym musem cytrynowym, bo nawet jeśli nie było w nim masła to właśnie taką ma konsystencję i dokładnie tak smakuje. Niestety nadaremnie próbowałam się dowiedzieć, z jakich składników został przyrządzony. Pomimo pytań wysyłanych do kuchni, nikt nie wrócił z odpowiedzią.
Odniosłam wrażenie, że wśród personelu panuje lekki chaos, co nie wpływa zbyt korzystnie na wizerunek restauracji.
Mus cytrynowy na pewno nie zostanie deserem tego roku, chciałam więc spróbować czegoś innego, typowo włoskiego, ot chociażby niewinną panna cotę. Komuś chyba jednak zawiniła, bo potraktowano ją okropnie. Na stolik dotarła zamrożona z wierzchu, rozmrożona w środku. Nie wiem co powiedzieć, czasami po prostu zaczyna brakować słów, albo jest ich tak dużo, że trzeba trzymać język za zębami, bo w publicznym miejscu nie zawsze wypada podzielić się swoimi myślami. Mimo ewidentnej wpadki, wstydu w Va Bene nikt nie ma, a gdy zwróciłam kelnerce uwagę, iż ledwo udaje mi się przedrzeć do wnętrza deseru przez gumową, twardą warstwę, która zastygła i zeskorupiała na wierzchu niczym lawa wulkanu, usłyszałam, że najwidoczniej jeszcze się nie rozmroziło. No, najwidoczniej nie.
Cieszę się niezmiernie, że tego spróbowałam, bo miałam lekkie skrupuły z napisaniem tej recenzji, a tak przynajmniej nie dopadnie mnie żaden wyrzut sumienia. Ewidentnie brak tu kogoś kto zagoni szefa kuchni do roboty, przypilnuje tego co z kuchni wychodzi i w jakiej formie. W pannie cotcie, gdy już udało mi się przebić do jej wnętrza, znalazłam włosy truskawkowe (truskawka pocięta w cieniutkie paseczki) do złudzenia przypominające odnóża kałamarnicy czy ośmiorniczek. Dziwny pomysł.. mało zabawny w świetle wyłuszczonych powyżej faktów.
W głowie tysiąc myśli, co tu napisać, przecież zupa była pyszna, a i makaron choć mało włoski, bardzo smakowity. Desery leżą, a panna cotta w dodatku kwiczy. Może jeszcze tam wrócę. Jestem z tych którzy wejdą oknem, więc nie łatwo mnie zrazić, ale na deser już na pewno nie dam się namówić. Jeśli nie byłeś nigdy we Włoszech to na pewno będzie Ci smakować, bo przystawki oraz dania główne są smaczne i ładnie wyglądają. A jeśli szukasz prawdziwej autentycznych, włoskich smaków, cóż…polecam inne miejsca.
Zgadzam się jak najbardziej! Mają tam jakiś problem w tym Va bene, nie wiem czy z właścicielem, czy z obsługą, czy z kucharzem, ale coś jest na rzeczy. Do włoskiej knajpy trochę im jeszcze brakuje.