Mimo, iż jestem z natury pozytywnie nastawiona do wszelkich przeciwności losu, Indie codziennie wystawiają moją anielską cierpliwość na próbę. Już po paru tygodniach całkowicie pogodziłam się z tym, że lwia część mieszkańców Bharuch wydaje się permanentnie zaspana, a załatwienie czegokolwiek trwa trzy razy dłużej niż mogłoby trwać w rzeczywistości, ale rządowy eksperyment wycofania z dnia na dzień wszystkich banknotów o nominałach 500 i 1000 rupii, w wyniku którego spędziłam 5 godzin w kolejce do pustego bankomatu – jako, że nikt z odchodzących nie pomyślał nawet o tym by podzielić się informacją z pozostałymi ofiarami sparaliżowanego finansowo kraju – wyprowadził mnie z równowagi. Jest jeszcze parę innych kwestii z którymi moja europejska mentalność pogodzić się nie chce i nie zamierza.
Jestem w stanie zaakceptować włoskie „domani” (mam tutaj na mysli wyrażenie oznaczajace nie mniej nie więcej jak „zrobi się jutro”), ale tutaj w Indiach o domani można tylko pomarzyć. Jak zrobimy to będzie, ale na pewno nie domani. Domani odpoczywam, świętuję, idę na wesele i mam pół rodziny w szpitalu. Na pewno nie domani, ani nawet pojutrze. Może w przyszłym tygodniu, a może za dwa. Wbrew pozorom człowiekowi wcale nie jest do śmiechu, a w efekcie takich poczynań łatwo wpaść w furię.
I wcale nie chodzi o to, że Internet działa tylko w dni parzyste, klimatyzacja nie działa wcale, przynajmniej dwa razy w ciągu tygodnia nie mamy prądu a od miesiąca nie możemy się doprosić, by naprawiono nam telefon i byłoby cudownie gdyby załatwienie tych spraw zależało tylko od pieniędzy.
Ale od początku. Życie zabrało mnie na długą wycieczkę do Indii, w odległy i bardzo mało znany region Gujarat znajdujący się na północo-zachodnim krańcu państwa curry i kontrastów, przy granicy z Pakistanem. Od zeszłego roku z przerwami spędziłam tu w sumie 6 miesięcy i choć nie był to mój pierwszy raz w Indiach (a może właśnie dlatego) wyję z tęsknoty za wszystkim co cywilizowane, europejskie i jadalne. Zanim przyjechałam do Bharuch, malutkiej jak na tutejsze realia mieściny, liczącej niespełna 500 tysięcy mieszkańców ( z liczbą proszę nie dyskutować, jako, że nikt nie jest w stanie ustalić ile osób faktycznie tu mieszka), byłam przekonana, że lubię kuchnię indyjską. Pikantne? Ależ oczywiście! Zawsze i wszędzie, tylko nie w Indiach.
Ambitne plany napisania szczegółowej relacji z rajdu po hinduskich restauracjach spaliły na panewce. Po wielu próbach i podejściach zakończonych serią porażek i decyzją o nierozstawaniu się nigdy więcej z butelką wody i z węglem, nadszedł czas na poszukiwania gastronomicznych oznak i fundamentów globalizacji, których istota krystalizuje się w postaci sieciówek-śmieciówek, a i tych okazuje się jak na lekarstwo.
Mój mąż to rodowity Włoch i jako rodowity Włoch jego patriotycznym obowiązkiem jest spożywanie dużej ilości owoców morza oraz jedzenie pizzy w każda niedzielę. Ja z kolei jestem kulturalną winoholiczką i bez kieliszka dobrego wina do stołu nie zasiadam. A przynajmniej tak było, do czasów Bharuch. Niestety szybko okazało się, iż w moim ogromnym city, mieszkańcom nie tylko całkowicie zbędne do życia są kaski motocyklowe, ale również mięso, ryby, alkohol i restauracje. Region Gujarat należy do nielicznych już na szczęście regionów objętych całkowitym zakazem sprzedaży i konsumpcji alkoholu, 89 procent to wegetarianie, a pozostały procent musi zadowolić się kurczakami niewiadomego pochodzenia, jako, że świętych krów pląsających swobodnie po autostradach i centrach miast ruszyć nie wolno. A co dopiero zjeść.
Choć taki obraz Indii może wydać się lekko przerysowany ( i nie wykluczam, że w ataku złości sposób postrzegania świata może ulec zniekształceniu), nigdy nie sądziłam, że będę musiała zmagać się z tak ogromnym lenistwem i brakiem wyobraźni. Czasami wydawać by się mogło, że Hindusom wcale nie zależy na zarobku, zadowalają się tym jak jest, nawet jeśli przecież za dobrze nie jest. Za to w Indiach jest kolorowo i niektórym to wystarcza. Ogólnie przyjęte zasady funkcjonowania czegokolwiek tutaj są jednogłośnie obalane. I nie chodzi wcale o to, że w miliardowym państwie podobno tylko 3% mieszkańców płaci podatek dochodowy, że klatki schodowe są zaplute, a grubasy są tu bardzo poważane, ze względu na swoją tuszę. Oczywiście widziała baba co brała, i nikt nie zmuszał żeby lecieć do Indii. Nikt nie zmuszał, ale wybaczcie – wkurzone brakiem dostępu do sieci kobiety robią zgoła gorsze rzeczy niż niewinne lamentele na własnym blogu.
Pierwszy wyjazd do Indii gwarantuje ogromny szok kulturowy. Nie tylko ogromna bieda, nowe zapachy i smaki, ale także to, co zobaczymy tutaj na drogach budzi konsternację. Jeżdżenie pod prąd jest normalną praktyką stosowaną każdego dnia i nikogo nie dziwi. Rozmawiając z Hindusami, za każdym razem zwracam na to uwagę, a oni zawsze usmiechają się i do dziś trudno mi stwierdzić co ten dobroduszny uśmieszek oznacza. Wiedzą, że obowiązują pewne zasady, ale w Indiach, a na pewno w regionie Gujarat nikt ich nie przestrzega. Czasami odnoszę wrażenie, że podążanie za większością, niekoniecznie tą mądrzejszą jest celem wielu hinduskich duszyczek. Najlepiej też jest jeździć bez kasku i bez prawa jazdy. Oczywiście wiedzą do czego służy i że można zapłacić karę za jeżdżenie bez. Uśmiech. Ale przecież w kasku jest gorąco, a policji na drogach nie ma. A nawet gdyby była to Hindusi doskanale opanowali system łapówkarski i zwłaszcza ci co mają pieniądze są w Indiach bezkarni.
Nie tylko spóźnialstwo, ale również całkowity brak empatii to także cecha narodowa Hindusòw. W okresie od grudnia do lutego w Indiach przypada sezon ślubny i na każdym kroku można zobaczyć zaprzęgnięte w białe konie karoce, gdyż właśnie takim powozem pan młody udaje się po swoją wybrankę. Później są tańce i muzyka do białego rana, przez całe trzy dni, jako że tyle trwa każde szanujące się hinduskie wesele. Nie ważne czy masz małe dziecko, czy ciężko pracujesz, czy też jesteś zmęczona, od grudnia do lutego każdego obowiązuje sezon bezsenny. Bo wesela zarówno te na 300 jak i te na 3000 osób nie mogą się obyć bez systemów nagłośnieniowych, które są zdolne obudzić całą dzielnicę. A nawet tą obok.
Co jeszcze denerwuje mnie w Indiach? Jakość. Made in China musi być bardzo niezadowolone z powodu hinduskiej konkurencji Made in India, które zaciekle rywalizuje z nią w kategoriach szybkości rozpadania się, utraty funkcjonalności oraz formy pierwotnej. I kto wie, czy Indie nie wygrywają. Spróbujcie kupić coś co przetrwa dłużej niż rok. Nagroda dla zwycięzcy.
Kiedyś narzekałam na kolejki. Ale już nigdy nie będę, a nawet stanę w obronie kolejek lub w marszu na cześć kolejek jeśli taki kiedyś się odbędzie. Pod nasz dom w każdy wtorek i piątek przyjeżdża pan z warzywami i z owocami, wszystko świeże i przepyszne, jest też tragarz, który zaniesie wszystko do domu, bo przecież kokosy dużo ważą. Wokół namiotu który rozkłada, w niespełna 10 minut pojawia się około 15 gospodyń domowych, ktòre oczekują z niecierpliwością na to shoppingowe wydarzenie dnia. Ciężko oddać obraz 15 kobiet, które na raz zaczynają wybierać warzywa i owoce, po czym każda pojedynczo wpycha sprzedającemu swój woreczek z pomidorami, z jabłkami i bananami do ważenia. Zasada jest jedna. Wygrywa ta, ktòra ma dłuższą rękę. W trakcie ważenia bananów, przychodzą kolejne kobiety i wpychają biednemu kupcowi na siłę swoje owoce, niektòre bezpretensjonalnie ściągają to co jest na wadze i wrzucają tam własne zakupy. Trwa to w nieskończoność. W efekcie sprzedawca te same banany waży przynajmniej ze trzy razy. Wystukuje na kalkulatorze cenę, okazuje się prędko, że kobieta zapomniała o papai i ananasie, więc cały cyrk łącznie z trzema kolejnymi Hinduskami, ktòre niezmorodowanie przerywają sobie nawzajem wszelkie czynnosci, zaczyna się od nowa. Pomnóżcie przez 15 dodajcie do tego kolejne 7 które przychodzi w między czasie i wyobraźcie sobie sprzedawcę który nie za bardzo pamięta po co w ogóle tu przyjechal. Wspomnę jeszcze tylko, że podobnie sytuacja wygląda na poczcie, a Hindusi uwielbiają wysyłać listy. Ooo tak, kolejki są wspaniałe.
Jeśli macie dużo cierpliwości to Indie czekają na Was z otwartymi ramionami. W przeciwnym razie gorąco polecam Europę. Wspaniałe supermerkety i stałe dostawy prądu. Dla wielu Hindusów to prawdziwa egoztyka.
Życzę Wam samych pyszności i przypominam, że moje relacje z podróży możecie śledzić na Instagramie w zakładce INSTASTORY. W sobotę ——> Italia – Werona i relacja LIVE z degustacji najświeższego rocznika AMARONE! Będzie się działo,
Pozdrawiam słonecznie,
Agnieszka
Nie ukrywam, dawno tak się nie uśmiałam i nie miałam w sobie tyle współczucia co wlasnie teraz. Nieraz ciężko było mi na emigracji, ale dzięki Bogu nie aż tak.
Pozdrowienia z PL
Takie rzeczy tylko w Indiach jak to mówią moi przyjaciele stamtąd właśnie. 🙂 Mam nadzieję, że nie zniechęciłaś się na amen. Ja wciąż i wciąż wracam i wciąż się dziwię, marudzę, wkurzam, ale wracam. 🙂
Pozdrawiam
Sandra