Przed wyjazdem z Bharuch wybraliśmy się do punktu celnego, w którym można kupić wina. Indyjskie wina to w Polsce rzadkość więc tym razem zamiast szali i herbaty postanowiłam przywieźć znajomym butelkę dobrego indyjskiego Shiraza i Caberneta. Wbrew pozorom sprawa nie jest wcale taka prosta, aby kupić wino trzeba mieć specjalne zezwolenie, paszport i na miejscu zrobić odcisk palca, aby potwierdzić tożsamość. Nie ma żartów.
Czterogwiazdkowy hotel, w którym mieści się punkt celny to najlepszy hotel w Bharuch, nadarzyła się więc idealna okazja, by dalej eksplorować tradycyjną kuchnię Indii. Nie byliśmy bardzo głodni, więc zdecydowaliśmy się jedynie na małe co nieco. Ja zamówiłem sałatkę Raita z wybranymi warzywami, których nie można było wybrać, oraz Dahi Ke Kebab, rzadki mongolski kebab na bazie twarogu z zsiadłego mleka z dodatkiem gałki muszkatołowej.
Za granicą zawsze uwielbiam miejsca, w których kuchnia jest na widoku i bezwstydnie można obserwować pracę kucharzy. Wystrój restauracji nowoczesny, choć spodziewaliśmy się trochę więcej po czterech gwiazdkach. Plastikowe tacki pod talerzami były czyste, ale obdarte, a menu wyglądało na bardzo zużyte i raczej barowe niż restauracyjne. Można było zamówić a la carte lub skorzystać z bufetu. Daniele, który nie lubi niespodzianek, zdecydował się na bezpieczny bufet, a ja z niecierpliwością oczekiwałam na zamówione dania.
Sałatka okazała się jogurtowym dipem z posiekaną cebulą, pomidorem i ogórkiem na wierzchu, żeby nie powiedzieć białą breją z przyprawami.. Duża ilość, zdecydowanie zbyt duża ilość kolendry sprawiła, że nie dotrwałam nawet do połowy miseczki. Sytuację próbowałam złagodzić pysznym czosnkowym plackiem chapati, ale tego po prostu nie dało się jeść.
Dahi Ke Kebab pojawiło się na stole w postaci smażonych mini placuszków, miękkich, lekko pikantnych i rozpływających się w ustach. Do tego była oczywiście cebula, ale z tego wykwintnego dodatku nie skorzystałam. W Indiach większość dań jest serwowana z cebulą lub czosnkiem, które je się tutaj tak samo jak u nas jabłka.
Daniele wybrał twardy bardzo pikantny chipsowy chlebek oraz zestaw sałatek i makaronów. Bufet jest chyba specjalnie przygotowany pod zagranicznych turystów, bo nie było tam nic nowego, egzotycznego czego nie spotkalibyśmy w indyjskiej restauracji w Polsce. Grzecznie i delikatnie.
Ciekawostką wieczoru tym razem ogłosiliśmy ryżowy khir, pudding na bazie mleka z dodatkiem orzechów, miło niesłodki w porównaniu z wszelkimi przecukrzonymi deserami, z którymi mieliśmy do czynienia.
Hotel zdecydowanie stawia na bufetowych gości, dania z menu ani nie są w szczególny sposób udekorowane, ani podane tradycyjnie na metalowych talerzach, nie różnią się w zasadzie niczym od potraw, które można dostać w każdej indyjskiej knajpie. Czterogwiazdkowa kuchnia bez charakteru, tak bym to ujęła w jednym zdaniu. Mimo rozczarowania kulinarnego wyszliśmy zadowoleni, w restauracji panowała rodzinna atmosfera, kucharz nosił naszego bobasa na rękach, a kelnerzy podrzucali mu czekoladowe ciasteczka. Takie szczegóły są bardzo ważne i potrafią uratować dobre imię gospodarzy, o czym niestety często zapominają polscy restauratorzy skupiając się jedynie na jakości potraw. Oczywiście produkty, wykonanie i podanie to kwintesencja dobrej kuchni, ale klimat i ludzie, którzy go tworzą są nieodłącznym elementem która wpływa na ostateczną ocenę całości. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza gdy Twój kucharz nie jest Master Chefem roku.