Ambitne plany napisania szczegółowej relacji z rajdu po hinduskich restauracjach spaliły na panewce. Po wielu próbach i podejściach zakończonych serią porażek i decyzją o nierozstawaniu się nigdy więcej z butelką wody i z węglem, nadszedł czas na poszukiwania gastronomicznych oznak i fundamentów globalizacji, których istota krystalizuje się w postaci (wielokrotnie oczernianych przez nas ) McDonalda, Pizzy Hut i Starbucksa.
Życie zabrało mnie na długą wycieczkę do Indii, w odległy i bardzo mało znany region Gujarat znajdujący się na północy kraju. Spędzam tutaj już czwarty miesiąc i choć nie jest to mój pierwszy raz (a może właśnie dlatego) wyję z tęsknoty za wszystkim co cywilizowane, europejskie i jadalne. Zanim przyjechałam do Bharuch, malutkiej jak na tutejsze realia mieściny, liczącej niespełna 200 tysięcy mieszkańców, byłam przekonana, że lubię kuchnię indyjską. Pikantne? Ależ oczywiście! Zawsze i wszędzie, tylko nie w Indiach.
Ale zacznijmy od początku. Do Indii postanowiłam pojechać z moim mężem Daniele oraz z czteromiesięcznym synkiem, Andreasem. Choć ludzie z którymi rozmawiałam, nie mieli doświadczeń w tej kwestii wszyscy stanowczo, mniej lub bardziej logicznie argumentując swoje stanowisko odradzali mi tak daleką podróż z niemowlakiem. Przyznam się, że chciałam wyruszyć z nim po ukończeniu trzeciego miesiąca, ale pediatra słusznie zasugerowała by poczekać na ostatnią rundę szczepień.
Celem naszej wyprawy było Bharuch, maleńka miejscowość w północno wschodnich Indiach. Czekały nas trzy samoloty i półtoragodzinna podróż samochodem. Przynajmniej tak nam się wydawało, gdy organizowaliśmy całą wyprawę.
Startowaliśmy z Wenecji w wyjątkowo mglisty dzień. Na lotnisku zostaliśmy poinformowani, że z powodu złych warunków pogodowych lot jest opóźniony o 2 godziny, co dawało nikłe szanse na to, abyśmy zdążyli na samolot w Stambule, którym mieliśmy polecieć do Bombaju. 2 wizyty na przewijaku, zmiana ubranka, karmienie i już ustawialiśmy się w kolejce do wejścia na pokład. W sumie to nas ustawiono, bo linie lotnicze łaskawie starają się wynagrodzić trudy podróży z niemowlakiem oferując rodzinom pierwszeństwo wejścia na pokład.
Już w trakcie lądowania wiedzieliśmy, że od tego czy zdążymy na kolejny samolot zależą dosłownie sekundy. Niestety przekazanie nam dziecięcego wózka trwało tak długo, że jako ostatni weszliśmy na lotnisko, a samolot to Bombaju, w którym mieliśmy właśnie siedzieć prawdopodobnie przelatywał w tym momencie nad naszymi głowami. Linie lotnicze uprzejmie ulokowany nas w czterogwiazdkowym hotelu, tłumacząc iż jutro o tej samej porze możemy stawić się na odprawie.
Nie mieliśmy ubrań na zmianę ani wystarczającej ilości pieluszek dla Andreasa, ale byliśmy przeszczęśliwi z powodu bonusowej wycieczki do stolicy Turcji. Nawet myśl o tym, że sery i szynka (wiadomo, że Włoch bez parmezanu i prosciutto jak bez ręki), którą wieźliśmy w bagażu głównym roztopi się w tureckim upale nie była w stanie zakłócić naszego dobrego nastroju. Następnego dnia stawiliśmy się grzecznie do odprawy i po długiej kłótni z powodu braku kołyski na pokładzie, oburzeni pofrunęliśmy do Indii. Przesiadka w Bombaju, 3 godziny na lotnisku, lot do Vadodary, 1,5 godziny w aucie i jesteśmy „w domu”.
GDZIE ZJEŚĆ W INDIACH. PRZYPADEK BHARUCH.
Ambitne plany napisania szczegółowej relacji z rajdu po hinduskich restauracjach spaliły na panewce. Po wielu próbach i podejściach zakończonych serią porażek i decyzją o nierozstawaniu się nigdy więcej z butelką wody i węgla, nadszedł czas na poszukiwania gastronomicznych oznak i fundamentów globalizacji, których istota krystalizuje się w postaci (wielokrotnie oczernianych przez nas ) McDonalda, Pizzy Hut i Starbucksa.
Mój mąż to rodowity Włoch i jako rodowity Włoch jego patriotycznym obowiązkiem jest spożywanie dużej ilości owoców morza oraz jedzenie pizzy w każda niedzielę. Ja z kolei jestem kulturalną winoholiczką i bez kieliszka dobrego wina do stołu nie zasiadam. A przynajmniej tak było, do czasów Bharuch. Niestety szybko okazało się, iż w moim ogromnym city, mieszkańcom nie tylko całkowicie zbędne do życia są kaski motocyklowe, ale również mięso, ryby, alkohol i restauracje. Region Gujarat należy do nielicznych już na szczęście regionów objętych całkowitym zakazem sprzedaży i konsumpcji alkoholu, 89 procent to wegetarianie, a pozostały procent musi zadowolić się kurczakami niewiadomego pochodzenia, jako, że świętych krów pląsających swobodnie po autostradach i centrach miast ruszyć nie wolno. A co dopiero zjeść.
Po jakimś czasie ku naszej uciesze okazało się, iż zagraniczni goście mogą uzyskać pozwolenie na zakup 6 butelek wina miesięcznie, lub 2 butelek alkoholu wysokoprocentowego, a w miejscowości oddalonej o 1,5 godziny możemy znaleźć jedną dobrą restaurację z kuchnią śródziemnomorską. W samym Bharuch zbyt dużego wyboru nie ma. Na pizzę najlepiej wybrać się do US Pizza, która jest dużą siecią i oprócz chrupiącej pizzy proponuje swoim gościom makarony, zupy, sałatki i desery. Bardzo poprawny fast food, który niczym nie odbiega od zagranicznych standardów tego typu miejsc. Ratunek dla wszystkich kapryśnych turystów, których kuchnia indyjska nie przekonała. Inna popularna pizzeria to DOMINO Pizza, choć mnie osobiście nie przekonuje dość sztuczne w smaku ciasto, oraz duża ilość przypraw i chili dodawana nawet do Margerity.
Zamiast wina w Indiach pije się ogromne ilości herbaty. Porównałabym to do włoskiego espresso, zarówno sposób podania jak i kontekst spożycia jest taki sam. Słodką herbatę z dodatkiem mleka można dostać wszędzie, wystarczy zawołać lub zadzwonić po chłopca z brudnym termosem, który za parę groszy naleje nam smacznej herbatki. Podają ją tutaj w malutkich plastikowych kubeczkach, herbatę pija się parę razy w ciągu dnia, jest też miłym sposobem na rozpoczęcie lub zakończenie spotkania.
Godne polecenia są miejscowe targi, pełne świeżych owoców i warzyw. Do woli można się zajadać granatami, kokosami i papają. W sklepach natomiast nie tylko nie można dostać mięsa i ryb, jest także problem z nabiałem , który ogranicza się do mleka i niskiej jakości serów, co stanowi nie lada wyzwanie dla wszelkich samozwańczych kucharzy zza granicy. W zamian za to łasuchy i ciastkożercy na pewno nie będą narzekać w tej części Indii. Na każdej ulicy znajduje się cukiernia, pełna ciastek, fantazyjnych tortów i deserów. Kilogramowy tort nie kosztuje więcej niż 20 pln, nietrudno się więc domyśleć skąd rubensowskie kształty Hindusek. Najbardziej popularny przysmak to gulab jamun, pączek smażony na maśle, a następnie moczony w syropie cukrowym z dodatkiem szczypty kardamonu.
A wino palmowe probowalas? 😉
Ach te kokosy! Uwielbiam! Mogłabym pić od rana do wieczora! Fajne opowieści, czekam na więcej!!!
Bardzo zaciekawił i ubawił mnie Twój opis otaczającego Cię świata hinduskiego. Docierające do nas informacje dotyczą znanych miejsc w Indiach , jak się popularnie mówi tuneli turystycznych .Czekam na ciąg dalszy z niecierpliwością !! .Ale muszę zapytać – czy naprawdę nie ma w tym mieście żadnej hinduskiej restauracji z kuchnią hinduska ? czy regionalną ?
Świat włoski trochę znam i zgadzam się z Twoim trafnym spostrzeżeniem , że w Giovinazzo jest cudownie , bo nie mam tam tłumu turystów i tandetnych pamiątek. A zachwycają pyszne owoce morza, lody no i ta grapusia !! I
Dziękuję za tak miłe słowa. Restauracje z kuchnią hinduską się znalazły, zapraszam do przeczytania recenzji chociażby http://tasteandtravel.pl/2016/03/08/indyjska-kuchnia-w-indiach/
Cieszę się, że mam bratnią duszę w ubóstwianiu włoskich specjałów, gorąco pozdrawiam.