Ze względu na bobaska, który nie miał nawet dziesięciu miesięcy, podróż powrotną z Indii postanowiliśmy podzielić na dwie części. Z miejscowości Bharuch wyruszyliśmy samochodem do Vadodary (najbliższej miejscowości, o której często Wam pisałam, w której znajdowało się lotnisko), gdzie następnie wsiedliśmy w samolot do Bombaju. Tutaj postanowiliśmy się zatrzymać, nabrać chwilę oddechu i w basenie z krystalicznie czystą wodą skorzystać jeszcze przez chwilę z kwietniowych upałów.
Marriot to najlepsza marka hoteli w jakiej dane mi było nocować i gdy tylko mam okazję się tam zatrzymać nie zastanawiam się ani chwili. Nigdzie nie jadłam lepszych śniadań, nie spałam w wygodniejszym łóżku i nie spotkałam milszej obsługi. Jest to oficjalny raj dla podróżników i pozwólcie mi być jego ambasadorem choć przez chwilę.
Courtyard Mumbai International Airport to hotel położony w odległości 15 minut jazdy taksówką od lotniska. Niestety nie powiem Wam co ciekawego znajduje się w pobliżu, bo w środku jest tak przyjemnie, że postanowiliśmy spędzić cały nasz pobyt ciesząc się tym co oferował hotel.
Pokoje są dość przestronne, jasne, nowocześnie urządzone. Łazienkę oddziela od pokoju szyba, przez którą oczywiście wszystko widać, więc dla krępujących się i wstydliwych pozostaje tylko roleta i tutaj akurat braw bić nie zamierzam. Lubię mieć w łazience komfort, ciszę i spokój i niechętnie znoszę myśl o tym, że w każdej chwili mój współlokator/mąż/towarzysz podróży będzie mnie obserwować. W moim mniemaniu nowoczesny wystrój wnętrz czasami okazuje się trochę zbyt odważny.
Tyle o pokoju, łóżko jest cudowne, barek pełen, darmowa woda i przekąski, ale któż by tam siedział w pokoju gdy na zewnątrz czeka na nas odkryty basen, a z nieba leje się żar. To był nasz pierwszy raz z Andreasem w basenie, więc staraliśmy się być bardzo ostrożni. Mimo, że kupiliśmy pieluszki kąpielowe, ku naszemu zdziwieniu obsługa poprosiła nas, byśmy ściągnęli bobasowi pampersa przed wejściem do wody… Pewnie teraz już tam nie pojedziecie 🙂 choć zapewniam, że pupcia bobaska była czysta i pachnąca fiołkami. Dziwne to hinduskie zasady, ale jakoś w dobrych nastrojach nie chciało nam się z nikim dyskutować.
W porze lunchowej i kolacyjnej w hotelu można skorzystać z bufetu lub zamówić danie z karty. Bufet kusi niezmiernie, bo jest tam wszystko czego można chcieć, z wyjątkiem pierogów i barszczu z uszkami oczywiście. Jakoś tak się składa, że gdy jestem za granicą to nie łatwo mi o nich zapomnieć.
Sery, wędliny, mięsa, a nawet ryby. Przystawki na zimno, na ciepło, makarony, risotta, kuchnia indyjska, europejska, wegańska, wegetariańska. I desery, ogromy wybór ciast, tortów, tartinek i słodkich babeczek przyprawia o zawrót głowy. Niemożliwością jest skosztowanie wszystkiego, choć tak bardzo by się chciało.
W restauracji o Andreasa dbano pod każdym względem. Co chwilę przychodził ktoś by sprawdzić czy nie płacze, czy nie jest głodny i czy czegoś nam nie potrzeba. Bardzo komfortowa sytuacja, gdy rodzice są zmęczeni i chcieliby by ktoś powoził im dziecko w wózeczku. Nie trzeba było nawet prosić, więc uśmiechy nie schodziły nam z gębusi do samego wieczora.
Ubolewam nad tym, że wyjeżdżając o 5 rano nie załapaliśmy się na śniadanie. Nic jednak tak nie poprawia humoru o świcie jak koszyk ciepłych maffinów, bułeczek i zielonych soczystych jabłek (!) z którym czekają na Ciebie w recepcji. Z tak miłym początkiem dnia spotkałam się po raz pierwszy.
Jak to w życiu bywa nie ma nic za darmo i za 15 minutową przejażdżkę na lotnisko, hotelową taksówą zapłaciliśmy około 80 pln. Jeśli będziecie więc w hotelu zdecydowanie nie polecam korzystania z ich transportu, zresztą tak samo było w Hotelu Metropolitan w Delhi, o którym pisałam wam w styczniu.
Czas leci nieubłagalnie i nasza rodzinna przygoda z Indiami dobiegła końca. Cywilizacjo! Nadchodzę 😉